Niemiecki epizod. Biuro Solidarności w Bremie
31 października 2020Jest sobota, 12 grudnia 1981 roku. Siedmioosobowa delegacja Stoczni Gdańskiej i tłumaczka opuszczają Gdańsk. Jadą z rewizytą do Bremy w zachodnich Niemczech. Na zaproszenie Izby Pracy mają zwiedzić tamtejsze zakłady, stocznię Vulkan, zobaczyć, jak funkcjonują w RFN związki zawodowe i prawa pracownicze. Gdańsk i Brema od pięciu lat są już miastami partnerskimi, a burmistrz Hans Koschnick stawia na kontakty robotników z robotnikami.
Teraz do Bremy jadą przedstawiciele pierwszego komitetu strajkowego stoczni, w której latem 1980 roku narodziła się Solidarność. Miesiącami czekali na wizy i paszporty. Ich pociąg, ekspres relacji Moskwa-Warszawa-Berlin-Paryż jest najprawdopodobniej ostatnim, który tego dnia opuszcza terytorium Polski. Już w pociągu zaczynają się niepokoić. – W Poznaniu na dworcu było dużo milicji i wojska, a celniczka we Frankfurcie nad Odrą mówiła, że najwyższy czas, by generał Jaruzelski rozprawił się z Solidarnością – wspomina Bogdan Felski. Felski, monter ślusarski w Stoczni Gdańskiej, ma wtedy 25 lat, ale za sobą już spore doświadczenie w związkach zawodowych. Jest współorganizatorem strajku, który w połowie sierpnia 1980 roku wybucha w stoczni.
Nad ranem 13 grudnia delegacja dociera do Berlina. Tam zajmuje się nią kilku wschodnioniemieckich strażników granicznych z wilczurami. Rewidują, zabierają paszporty. Wstrzymują pociąg aż do wyjaśnienia sytuacji i dzwonią do Polski, ale tam panuje już potworny bałagan. O szóstej rano Polska dowiedziała się z radiowego przemówienia generała Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego.
Do Bremy docierają dopiero wieczorem. Na peronie czeka komitet powitalny i dziennikarze, którzy pytają przybyłych „co się dzieje w PRL?”. „A nasza wiedza na temat sytuacji w Polsce nagle kompletnie się zdezaktualizowała: nie mieliśmy bladego pojęcia, co się działo po wprowadzeniu stanu wojennego” – wspomina Henryk Jagielski w wywiadzie dla portalu „Super historia”.
Problem z Polakami
Wiadomo już, że delegacja utknie w Niemczech na dłużej, bo prawdopodobnie cała jest na liście osób przeznaczonych do internowania.
Władze Bremy zaczynają główkować, co zrobić z grupą Polaków. – Nie jest to już zwykła delegacja Solidarności, tylko członkowie zakazanej w Polsce organizacji, którą propaganda nazywa „terrorystyczną” – mówi historyk Ruediger Ritter z Uniwersytetu Technicznego w Chemnitz, znawca Europy Wschodniej i autor książki „Solidarność z trudnościami”.
Sytuacja nie jest łatwa, a problemem jest oficjalna polityka RFN wobec Polski. Rząd w Bonn, nie chcąc narażać swojej nowej Ostpolitik i oficjalnych relacji z władzami PRL, ogranicza kontakty z Solidarnością. – Burmistrz Bremy idzie jednak krok dalej i szuka kontaktów z polską opozycją – mówi Ritter.
Kilka dni po przybyciu do Niemiec gdańszczanie podejmują decyzję – chcą stworzyć biuro Solidarności w Bremie. Partie spierają się o to z miejscowym Senatem. Są problemy z kwaterą, bo do Polaków ciągle zaglądają media. Do Polski wraca też tłumaczka i jeden członek delegacji. – Zostaliśmy bez niczego, a nieznajomość języka była najgorsza – wspomina Felski.
Protesty dla Solidarności
Jako pierwsi pomocną dłoń wyciągają Zieloni, udostępniają delegacji swoje biuro. „To dzięki nim mogliśmy bez zwłoki rozpocząć działalność” – wspomina Jagielski.
Media co rusz relacjonują sytuację polskiej delegacji. Publiczna stacja Radio Bremen filmuje, jak pod siedzibą związków zawodowych manifestują członkowie rad zakładowach, domagając się, by Niemiecka Federacja Związków Zawodowych (DGB) zapewniła Polakom własne biuro. „Solidarność z Solidarnością” – wypisali na plakatach.
Głos zabiera także prominentny Niemiec – laureat Literackiej Nagrody Nobla, Heinrich Boell. 22 grudnia 1981 roku na konferencji prasowej domaga się, by Międzynarodowa Organizacja Pracy wysłała do Polski niezależną komisję, która sprawdzi warunki internowania członków Solidarności. Chce, by żądanie to poparły wszystkie zachodnie partie, a niemieckim związkowcom z DGB wytyka „strach przed mieszaniem się”.
Cicha pomoc
Boell nie wie jednak wszystkiego. Krótko po narodzinach Solidarności niemieckie związki zawodowe podejmują z nią współpracę. Robią to jednak po cichu, bo powstanie w Polsce niezależnych związków zawodowych zagraża status quo w Europie i komplikuje politykę wschodnią niemieckiego rządu socjaldemokratów i liberałów. W Polsce zaś komunistyczna propaganda wyciąga przy każdej okazji niemiecki straszak. Szef działu zagranicznego DGB, Erwin Kristoffersen, już we wrześniu 1980 roku jedzie do Gdańska. Potem władze PRL będą odmawiać mu wizy.
Polscy związkowcy są zainteresowani pomocą techniczną – drukarkami, powielaczami, kopiarkami i dostawami papieru, a pomoc koordynuje były dziennikarz telewizyjny Marek Chlebowicz. Dla Radia „Solidarność” Regionu Mazowsze, które tworzy, potrzebne są powielarki do kaset, aby nagrania audycji dostarczać do radiowęzłów zakładowych.
O pomocy i wymianie doświadczeń rozmawia z Niemcami także Zbigniew Bujak, przewodniczący Zarządu Regionu Mazowsze NSZZ „Solidarność”. Przyjeżdża do Bonn w październiku 1981 roku. – Niemieccy związkowcy podchodzili do pomocy niezwykle entuzjastycznie, poparcie społeczne było ogromne, choć niemiecka polityka wolała dystans – mówi Bujak, który jednocześnie miał przygotować planowaną na styczeń 1982 roku wizytę Lecha Wałęsy w Niemczech. Przez stan wojenny nie dojdzie ona do skutku. W drodze do Polski utknie też studio radiowe, które DGB organizuje dla Radia „Solidarność”, by mogło profesjonalnie nagrywać swoje audycje.
Solidarni z Solidarnością
Kiedy w Polsce nastaje stan wojenny, niemieccy związkowcy nie pozostają bierni. Do działania przystępuje założone wcześniej stowarzyszenie „Solidarność z Polską – DGB e.V.” z siedzibą w Duesseldorfie. Zrzeszonym w DGB związkom branżowym poleca przelać na konto stowarzyszenia 0,06 DM za każdego swojego członka. W ten sposób na pomoc dla Solidarności wpływa pół miliona marek. W latach 1982-83 stowarzyszenie zbiera ponad dwa miliony marek na pomoc dla Polski.
Ale chodzi nie tylko o pomoc materialną. 30 stycznia 1982 roku to dzień największych demonstracji prosolidarnościowych w całych zachodnich Niemczech. Pod hasłem „Solidarności z Solidarnością” DGB organizuje wielką kampanię i manifestację w Muehlheim w Zagłębiu Ruhry, drukuje tysiące plakatów i miliony ulotek. Związkowa Fundacja im. Boecklera sprzedaje znaczki pocztowe i plakietki z logo Solidarności. Zebranych ćwierć miliona marek płynie na pomoc Polsce.
Komitety „Solidarności z Solidarnością” powstają w niemal każdym większym niemieckim mieście. – Także mieszkańcy Bremy, którzy dowiadują się o sytuacji humanitarnej w Polsce, chcą pomóc, niezależnie od tego, czy interesuje ich polityka lub Solidarność. Od lewego krańca sceny politycznej do prawego rosła świadomość, że Polaków trzeba wesprzeć – mówi Ruediger Ritter.
DGB pomaga i w inny sposób. Kiedy internowany Marek Chlebowicz chce wyemigrować z rodziną do Niemiec, sam szef DGB oferuje mu pomoc. „Oczywiście zatroszczymy się o Państwa pod względem materialnym i pomożemy w integracji zawodowej” – pisze Heinz Oskar Vetter w marcu 1982.
Paczki i przemyt
W końcu DGB i władze Bremy znajdują też lokum na biuro Solidarności. W byłym budynku konsulatu USA na parterze powstaje biuro informacyjno-koordynacyjne, na górze pomieszczenia mieszkalne. Za te ostatnie płaci miasto, zaś DGB pokrywa koszty prowadzenia biura i opłaca tłumaczkę. – Przychodziło do nas wielu Niemców i pytało, jak może pomóc, przynosili dary, z których robiliśmy paczki – opowiada Bogdan Felski.
Do biura przychodzą też aktywiści, którzy chcą protestować przeciwko stanowi wojennemu i dziennikarze pytający o sytuację w Polsce. „Jeździliśmy po całych Niemczech, szczególnie po uniwersytetach, i opowiadaliśmy o sytuacji w Polsce. Nie byliśmy w stanie odpowiedzieć na każde zaproszenie – tyle tego było. Po każdym takim spotkaniu organizowane były specjalne listy, na które wpisywali się chętni do wysłania do Polski paczek z pomocą” – wspomina Henryk Jagielski.
Biuro wydaje też dwujęzyczną gazetkę, która informuje o Polsce. Wykorzystuje przy tym materiał dostarczany przez podziemną Solidarność. Tę z kolei wspiera przerzutami materiałów poligraficznych, nadajników radiowych czy kaset audio.
Pod lupą służb
Od początku biurem w Bremie interesuje się polska bezpieka i enerdowska STASI. Obie służby mają w mieście swoich agentów i inwigilują członków delegacji. – Jednak wszystkie próby ich pozyskania kończą się fiaskiem – zapewnia historyk Ritter.
Z czasem nawarstwiają się problemy. – Wśród nich prozaiczne trudności, które bardzo utrudniały pracę – stwierdza Ritter. Biuro miało wprawdzie tłumaczkę, ale tylko jedną na siedem osób. – To za mało, by być aktywnym w niemieckiej przestrzeni publicznej.
DGB i inne zachodnie organizacje mają coraz więcej wątpliwości odnośnie pracy biura, które dużo wydaje na podróże i telefony. – Mieli być od wszystkiego: organizować akcje pomocowe, nawiązywać kontakty, promować dyskurs polityczny. Czasem przytłaczało to prostych robotników z Gdańska. Dla wytrawnych związkowców z DGB biuro nie było z kolei tak efektywne, jak by tego chcieli – stwierdza Ritter.
TW „Mikołaj”
W końcu DGB prosi swojego zaufanego – Marka Chlebowicza – o ekspertyzę i uzależnia od niej dalsze wsparcie. Chlebowicz pisze niepochlebny raport o biurze, zwraca uwagę na deficyty i nadmierne wymagania. To przysłowiowy gwóźdź do trumny. We wrześniu 1983 roku, po niespełna dwóch latach, DGB wstrzymuje wsparcie. I nikt jeszcze wtedy nie wie, że człowiek, który napisał raport, to agent Służby Bezpieczeństwa. Prawda o Marku Chlebowiczu – TW „Mikołaju” – wyjdzie na jaw dopiero po 1989 roku.
Dziś prawie nic nie przypomina o biurze Solidarności w Bremie. Na budynku przy ulicy Grunowa nie ma żadnej tablicy. Jedynie w archiwach przetrwały listy, ulotki, gazety i księga gości z uroczystego otwarcia biura. Zostali też ludzie. Dla Bogdana Felskiego i jego kolegów ze Stoczni Gdańskiej Brema stała się nowym domem.
Artykuł powstał w ramach wspólnego cyklu Deutsche Welle i Newsweek Polska. #CzasSolidarności
Więcej na: www.dw.com/czassolidarnosci