Komentarz: Trudne przesłania z Warszawy
15 lutego 2019Konferencja w Warszawie. Polski rząd, jako jej współgospodarz, zaoferował USA podium, którego nie znaleźliby nigdzie indziej w Europie. Z europejskiego punktu widzenia był to błąd, ale Warszawa myśli inaczej niż Berlin czy Bruksela. Na konferencji bliskowschodniej miano rozmawiać o pokoju na Bliskim Wschodzie. W efekcie jednak chodziło o zawiązanie sojuszu przeciwko odwiecznemu wrogowi Iranowi. Już na początku tego spotkania było jasne, komu przyniesie ono korzyści, a komu zaszkodzi.
Obecni i nieobecni
Polscy gospodarze cieszyli się najpierw z przyjazdu prominentnych, amerykańskich gości – przyjechali wiceprezydent USA Mike Pence i szef amerykańskiej dyplomacji Mike Pompeo. Mniej ucieszył epizod z gościem z Izraela. Premier Benjamin Netanjahu rozwiał wszelkie złudzenia, kiedy w usuniętym krótko potem tweecie napisał o „otwartym spotkaniu z przedstawicielami wiodących krajów arabskich, które spotykają się z Izraelem, aby działać na rzecz wspólnego celu wojny z Iranem”. Wpis został później złagodzony sformułowaniem „na rzecz wspólnego celu walki z Iranem”.
Pozytywną stroną spotkania w Warszawie był fakt, że Izrael i przedstawiciele wiodących krajów arabskich po raz pierwszy od dziesięcioleci usiedli przy jednym stole, by rozmawiać o sytuacji w regionie i roli Iranu. Nie powinno się umniejszać wagi tego wydarzenia, bo pokazuje ono, że ruszenie się z miejsca jest możliwe.
Jednak bardziej spektakularna od listy obecnych była lista nieobecnych. Europejczycy nie wysłali do Warszawy żadnych swoich prominentnych przedstawicieli – co było jednoznacznym sygnałem. Iran, o którego miało chodzić, nie został nawet zaproszony. Rosja i Turcja odmówiły przyjazdu i spotkały się w tym samym czasie w Soczi, gdzie zaprosiły też Iran. Pokazało to nader wyraźnie, gdzie przebiegają nowe osie i gdzie tworzą się sojusze.
Niepokojące: rola Turcji. Ankara wolała usiąść przy jednym stole z Putinem, a nie z partnerem NATO. Nie jest to dobry znak dla pokoju na Bliskim Wschodzie. Bez wątpienia można przyjąć, że w Warszawie chodziło nie tyle o pokój, ile o władzę i wpływy w zwaśnionym regionie. A przy okazji także w Europie.
Polska kalkulacja
W tej zawiłej sytuacji Warszawa usilnie zabiegała o zachowanie neutralności. Byle nie przekroczyć dopuszczalnych granic! Koniec końców jednak właśnie ta ambiwalecja doprowadziła do porażki. Kiedy stanowiska są tak jasne, nie można być jednocześnie za i przeciwko.
Polski rząd przeliczył się z siłami i dał się ośmieszyć. Starał się zapewniać, że konferencja nie jest żadną antyirańską inicjatywą, by w końcu zobaczyć, że decydują o tym inni: USA. Polska musiała się nagle pogodzić jako gospodarz z rolą amerykańskiego „podwykonawcy” we własnym kraju. To gorzkie i bardzo szkodzi jej wizerunkowi.
Presja może się zwiększać
Kryje się też za tym polityczna kalkulacja. Od czasu, kiedy Rosja pokazała na Ukrainie, do czego jest zdolna, polityka Warszawy jeszcze bardziej koncentruje się na kwestiach bezpieczeństwa. Najwyższym celem rządu jest możliwie szybkie ulokowanie w Polsce amerykańskiej stałej bazy wojskowej, z możliwie wieloma, stacjonującymi tam żołnierzami. Czy te plany się powiodą, okaże się jeszcze tej wiosny. Wiosną Amerykanie zamierzają podać do wiadomości, jak chcą zwiększyć swoją obecność militarną w Europie Wschodniej.
Presja wywierana przez USA na Polskę może wówczas jeszcze bardziej wzrosnąć. A tym samym ryzyko dalszego podziału Europy. Słowa Mike'a Pence'a grożącego Berlinowi i innym Europejczykom rozłamem między Ameryką i Europą, jeżeli ta nie poprze wycofania się z porozumienia nuklearnego z Iranem, są nie tylko bezczelne, ale i niebezpieczne. Polska powinna znaleźć sposób, by zapobiec rozłamowi Europy. Bo także w Warszawie nikt tak naprawdę tego nie chce.