Komentarz: Niemcy powinny wreszcie zdystansować się od Rosji
9 września 2020Już na początku lat siedemdziesiątych Amerykanie byli przeciw. Krytykowali Niemcy zachodnie za krótkowzroczność i dostarczanie wrogiemu ZSRR twardej waluty. Następnie, pod koniec dekady, kanclerz Helmut Schmidt i prezydent USA Jimmy Carter pokłócili się o import surowców ze Wschodu. Także jego następca Ronald Reagan, na szczycie G-7 w Ottawie w 1981 roku nie zostawił na Niemcach suchej nitki. Tak jak dzisiaj Donald Trump.
Przez dekady argumenty Białego Domu pozostawały zasadniczo takie same: Jakakolwiek zależność od Moskwy osłabia Zachód. Niemieckie stanowisko w tej sprawie streścił w jednym zdaniu Helmut Schmidt: "Ci, którzy ze sobą handlują, nie strzelają do siebie".
To jednak argument, który przestał być aktualny. Nawet najwięksi pesymiści nie wyobrażają sobie konfliktu militarnego między NATO a Rosją. Zwolennicy Nord Stream 2 odwołują się do zasady oddzielania biznesu od polityki - zwłaszcza polityki opartej na wartościach. Niemcy jak dotąd konsekwentnie hołdowały tej zasadzie - bez względu na to, czy Moskwa groziła Zachodowi rakietami atomowymi, czy zamykała dysydentów w Gułagu, czy najechała na Afganistan, czy wymusiła ogłoszenie stanu wojennego w Polsce – na przepływ gazu nie miało to żadnego wpływu.
Kreml ma nadzieję na trwały biznes
Moskwa powołuje się w tych dniach na zasadę dotrzymywania umów. Mówiąc cynicznie - Kreml postępuje według dewizy: "Nawet jeśli będziemy prześladować przeciwników reżimu, nie ma to wpływu na biznes". Jeśli Zachód zgodzi się z tą dewizą, stanie się wspólnikiem Putina. Moskwa nawet specjalnie się nie wysila, by negować zamach na Nawalnego. Reżim wydaje się być pewien, że Niemcy, jak to często bywało, tylko zagrożą konsekwencjami, ale ostatecznie nie podejmą żadnych działań.
Kreml uważa, że musi podjąć to ryzyko ze względu na demonstracje na Dalekim Wschodzie czy na Białorusi i na stale obniżający się poziom życia. Moskwa obawia się, że masowe demonstracje mogą mieć miejsce również w Moskwie. To dlatego reżim bardziej niż kiedykolwiek prześladuje przeciwników, którzy mogą być dla niego niebezpieczni. Nawalny jest najważniejszy, ale tylko jeden z wielu.
A jednak Kreml może się przeliczyć. Minęły już czasy, kiedy Niemcy były uzależnione od gazu z Syberii. Przyszłość należy przede wszystkim do alternatywnych źródeł energii, być może nie w Rosji, ale na pewno w Europie. I jest wiele państw, które chcą sprzedawać gaz do Niemiec. Żyjemy w czasach obfitości źródeł energii. Nonsensem jest również argument, że gaz jest jakoby "czystą energią". Chociaż przy spalaniu wytwarza mniej CO2 niż węgiel, podczas jego wydobycia i transportu uwalnia się za to dużo metanu, co jest szkodliwe dla klimatu.
Odwrócić się od reżimu, który nie ma przyszłości
Kanclerz Merkel zyskałaby dużo kapitału politycznego w tych trudnych gospodarczo czasach, gdyby nie tylko "nic nie wykluczyła", ale porzuciła projekt budowy gazociągu z Rosją: Polska, Francja, kraje bałtyckie i inne państwa byłyby znacznie bardziej chętne do współpracy w różnych kluczowych kwestiach unijnych, gdyby Niemcy w końcu wyraźnie zdystansowały się od Rosji. W swoim ostatnim roku urzędowania jako kanclerz Merkel mogłaby dokonać historycznego kroku: posunąć do przodu Europę i odwrócić się od reżimu, który i tak nie ma przyszłości. Co więcej, Rosja nie jest tak naprawdę ważnym partnerem handlowym Niemiec. A bez możliwości eksportu surowców, kraj ten jest skazany na bankructwo.
Zakończenie budowy Nord Stream 2 byłoby sygnałem daleko wykraczającym poza ten projekt: niemiecka gospodarka w większym stopniu niż dotychczas wycofałaby się z rosyjskiego rynku, a próba Putina zmodernizowania kraju przy pomocy Zachodu poniosłaby tym samym fiasko.