Barack Obama honorował zawsze Mandelę jako „kompas” swojej kariery politycznej. Mówił o tym znowu na stadionie do krykieta w Johannesburgu, na uroczystości z okazji przypadającej dzisiaj 100. rocznicy urodzin noblisty, b. prezydenta RPA Nelsona Mandeli. Za miejsce przy stole Obamy trzeba było zapłacić kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Jeszcze za wcześnie, by ocenić w obliczu historii, gdzie zaprowadził go kompas Mandeli.
Także sam Mandela nie był świętym. Ale przy nim każdy prominent kurczy się do postaci zwykłego śmiertelnika. Mandela respektował w równym stopniu muzyków i prezydentów, królowe i więziennych strażników. Kiedy po 27 latach wyszedł na wolność, stał się na całym świecie idolem, symbolem nadziei i oczekiwań. Korzystał ze swojej popularności. I w przeciwieństwie do wielu innych, miał swoją wizję i moralny kompas, jak słusznie rozeznał Obama.
Żaden „wściekły obywatel” mimo nieskończonego więzienia
Dziesięciolecia za kratkami Mandela nazywał swoim „życiowym uniwersytetem”. Nie stał się w tym czasie ani „wściekłym obywatelem”, ani populistą. Nauczył się natomiast dyscypliny, pokory, cierpliwości i tolerancji. Za dużo tego dobrego – zarzucają mu dzisiaj radykalni politycy, tacy jak Julius Malema, popularny wśród przegranych dzisiejszej Południowej Afryki szef partii Ruch Bojowników o Wolność Gospodarczą (Economic Freedom Fighters, EFF). Jego zwolennicy propagują nader groźną odmianę rasizmu, ale też dysponują argumentami: po dwóch dekadach demokracji ciągle jeszcze nie wszyscy mieszkańcy RPA mają takie same szanse. Przepaść między bogatymi i biednymi nigdzie na świecie nie jest tak duża. Miejscowe elity i europejscy dyplomaci mieszkają w obwarowanych dzielnicach i willach. W zamkniętych hermetycznie i ściśle strzeżonych „Gated Communities". Na dole społecznej drabiny miejscowi i imigranci zmagają się z brutalną, ksenofobiczną konkurencją.
My w Europie nie jesteśmy od tego aż tak oddaleni. Także u nas jak grzyby po deszczu wyrastają strzeżone osiedla, bogaci odseparowują się, a poprawna politycznie klasa średnia pielęgnuje swoje szeregowe domki, podczas gdy w miastach całe dzielnice stają się socjalnymi ogniskami zapalnymi i żyją w swoim, równoległym świecie.
Różnice między bogatymi a biednyni pogłębiają się. W Niemczech, gdzie wpływy z podatków szeroką strugą zasilają państwową kasę, elity są coraz lepiej wykształcone, a dzieci z biednych rodzin od urodzenia kuśtykają w tyle i tylko nieliczne są w stanie nadrobić te zaległości. Jeżeli już Niemcy nie są w stanie zmniejszyć tej przepaści, jak mają sobie z nią poradzić mniej zamożne społeczeństwa?
Egoizm w natarciu
Na całym świecie ideały Nelsona Mandeli rozbijają się o mury egoizmu. W jego własnym kraju cały klan prezydencki bez zahamowań garściami czerpał do niedawna z rezerw państwowych. Od Ankary, przez Budapeszt, po Waszyngton kurs wyznaczają polityczni egoiści. Jednocześnie w posadach zdaje się chwiać odnoszący przez dziesięciolecia sukcesy model społecznej gospodarki rynkowej, a spoiwo jednoczące społeczeństwa kruszy się.
Oczywiście każde społeczeństwo musi sobie zadać pytanie, do jakiego stopnia może być wspaniałomyślne i czy nikt na nim nie żeruje. Czy dotrzymywane są jego prawa i reguły. Czy z prawa do azylu nie korzystają niewłaściwi. Ale toczona w Europie debata migracyjna została zdegradowana do dyskusji o podziale migrantów na poszczególne kraje, opanował ją czysty mechanizm samoobrony. Wznieść mury i zamknąć oczy! I odnajdywać siebie na kursach jogi.
Społeczeństwa nie próbują już nawet ukryć w swojej retoryc, że pożegnały się z solidarnością. Język polityczny stał się surowy i niekiedy otwarcie pogardzający ludzką godnością. Nasza apatia w obliczu cierpienia innych jest frapująca.
Na ile solidarny chce i może być świat?
Żadne mury nie są w stanie wytrzebić tęsknoty za lepszym życiem. Oczywiście nie każdy może uciekać, rozwiązania trzeba znaleźć na miejscu. I nigdy nie zaspokoi ich budżet niemieckiego ministra pomocy rozwojowej. Decydujące pytanie w duchu Nelsona Mandeli brzmi dzisiaj: ile solidarności chcemy i na ile możemy sobie pozwolić?
Największą zasługą Mandeli było odejście od ideologicznych szablonów. Umiejętność przysłuchiwania się. Nie traktowania za wrogów inaczej myślących. Dzięki temu stał się wzorem dla czarnoskórych i białych, dla komunistów i przedsiębiorców, kalwinistów i muzułmanów. Dziś codziennie można narzekać, że nie ma już takich jak Mandela. Ale w Międzynarodowym Dniu Nelsona Mandeli wystarczy może proste pytanie: ile Mandeli tkwi w każdym z nas? W co jesteśmy gotowi się zaangażować? Czy jesteśmy skłonni do dzielenia się naszym dobrobytem? Ile bylibyśmy gotowi oddać? Czy wolimy rozpychać się łokciami uciekając do obwarowanej twierdzy?